Słów kilka o wartościach, samorządzie oraz polityce lokalnej (z Lipnicą w tle)
Drugi raz pozwalam sobie zabrać głos w sprawach lokalnych na łamach "Głosu Lipnickiego", choć tym razem
chciałbym się odnieść do spraw nieco szerszych, mając jednak na względzie to, co dzieje się na naszym lokalnym poletku, szczególnie na Gochach.
Jakiś czas temu zorganizowaliśmy debatę poświęconą demokracji lokalnej oglądanej z perspektywy bytowskiej - odbyła się ona
w Klubie "Jaś Kowalski", a organizatorem był "Kurier Bytowski". Po tym - burzliwym i gorącym - spotkaniu napisałem książeczkę pt. Demokracja lokalna - nadzieje, rozczarowania, rzeczywistość
(bytowskie refleksje), Bytów 2002. Kiedy jednak przyglądam się naszej samorządowej scenie z perspektywy kilku lat widzę, że - niestety - niewiele się zmieniło w nawykach i przyzwyczajeniach.
Niemal każdy numer naszych lokalnych gazet przynosi opisy bulwersujących zachowań samorządowców. Przypomnijmy choćby całkiem świeże ekscesy alkoholowe w Czarnej Dąbrówce. Albo sytuację
w Parchowie, gdzie wójt i jego nominat w domu kultury zniszczyli owoce wieloletniej pracy środowiskowej oskarżając jeszcze i wytyczając proces osobie, która dla środowiska parchowskiego
i lokalnej kultury ma zasługi ogromne. Ileż innych podobnych przykładów można by podać? Lipnica, niestety, byłaby tu w czołówce!
Dlaczego tak się dzieje? Powinniśmy zastanowić się nad generalną oceną samorządów, zwłaszcza, że przebąkuje się o kontynuacji
reform samorządowych i przekazaniu kolejnych kompetencji "na dół".
Otóż moglibyśmy naszą ocenę sformułować następująco: ocena dobra, ale coraz gorsza. Paradoks? Tak, ale nie do końca. Pracy
samorządów na pewno trudno niedoceniać. Samorządy odmieniły Polskę lokalną. Niektórzy nawet twierdzą, że reforma samorządowa jest jedyną, która nam się tak naprawdę udała. I ja się z taką
opinią zgadzam - od zawsze byłem też orędownikiem samorządów, decentralizacji i regionalizacji.
Ale to wszystko nie zmienia faktu, że mamy do czynienia również ze zjawiskami, które mogą niepokoić w najwyższym stopniu. Zacznę od sprawy najbardziej ulotnej być może, ale też chyba
najbardziej zasmucającej. Otóż zniknął gdzieś dawny klimat walki, jak to dawniej mówiono, o lepsze jutro. Pewnie nie jest tak wszędzie, pewnie jest jeszcze wielu pasjonatów idei samorządności,
ale w skali masowej ideę zastąpiły tarcia personalne, walki o przysłowiowe stołki, o funkcje i diety, o udział w radach nadzorczych spółek komunalnych, o ustawiane przetargi, o zgodę
na różnego rodzaju licencje i pozwolenia (vide choćby nieszczęsne kopalnie w Lipnicy) itd. Nie idzie tu o proste wyrzekanie na fakt, iż rzeczywistość się zmienia. Wiadomo, że z czasem
postawy ideowe są zastępowane przez grę interesów. Ważne jednak, jak ta gra wygląda i o co w niej idzie! Nie jest także prawdą, że wszystkiemu winna polityka i to, że w sposób nieuprawniony
wkroczyła ona w świat samorządów. Otóż tam, gdzie dzielone są publiczne pieniądze, tam obecna jest polityka (taka jest jej istota). Ale ważne jest to, jak jest ona uprawiana i w imię jakich
wartości. Czy istnieje jeszcze kategoria dobra wspólnego? Czy może liczy się już tylko naga socjotechnika i "kto kogo"? Czy myślimy o tym, co korzystne dla mieszkańców (tych współczesnych
i przyszłych pokoleń), czy raczej ważne jest to, jak dorwać się do kasy, jak "skonsumować" nasz udział we władzy, jak podjąć decyzję, która przyniesie profity tylko nam (radnym, wójtom,
sekretarzom, urzędnikom etc.) natychmiast - tu i teraz?
Idźmy dalej. Przed laty, gdy rodził się samorząd, wielu jego zwolenników uważało, że będzie on najlepszym mechanizmem
kładącym tamę groźbie korupcji. Władza blisko obywatela miała być przez niego tym łatwiej kontrolowana. Okazało się, żeśmy się tu mocno pomylili. Zachłanność lokalnych elit i ich klientów
okazała się ogromna. Dziś właściwie nie ma już różnicy zdań co do tego, że samorządność paradoksalnie przyczyniła się do rozplenienia korupcji. Także dlatego, że ta kontrola ze strony
obywateli okazała się być iluzoryczna. A tam gdzie obywatele zechcieli zabrać głośniej głos w obronie interesu wspólnego zderzyli się z niechęcią lokalnej elity samorządowej i władz
gminnych - przykład Lipnicy jest na naszym terenie najbardziej wymowny!
Efekt jest taki, że pojawiają się głosy mówiące o konieczności ograniczenia władzy samorządów i wzmocnienia roli państwa,
co oznacza najczęściej roli administracji rządowej (tak jakby ona była mniej skorumpowana). Słyszeliśmy to bardzo często w ostatnich dwóch-trzech latach, a i dziś wielu jest zwolenników
takiej tezy. Oczywiście, takie wzmacnianie struktur rządowych nie jest żadnym wyjściem. Ale elity samorządowe same są sobie winne. Nie widać zresztą jakoś ozdrowieńczego nurtu mogącego
wieścić rychłą zmianę w postawach tychże elit. Przyjmowane rozwiązania instytucjonalne i prawne też nie pomagają. Nie pomogła ustawa o zamówieniach publicznych, a czasami można odnieść
wrażenie, że wręcz przeciwnie - stała się źródłem wielu nowych patologii. Konieczność publikacji informacji o własnym majątku jest lekceważona i w dodatku nikt tego nie kontroluje i nie
wyciąga konsekwencji w sytuacji, gdy istnieje podejrzenie o nazbyt szybkie wzbogacenie się. Nie pomaga także kontrola ze strony czwartej władzy, czyli mediów. Zresztą na temat stosunku
lokalnych elit do mediów oraz organizacji pozarządowych, jako najlepszych czynników kontroli społecznej można by napisać całe tomy. Poza deklaracjami zrozumienia ich roli, niewiele widać
dobrej woli i otwartości ze strony polityków (bez względu na orientację).
Ale niewątpliwie największym zagrożeniem jest postępujący proces oligarchizacji. Teoretycy demokracji lokalnej oraz historycy
samorządności wskazują, że to właśnie budowanie lokalnych koterii jest dla samorządów najgroźniejsze.
Dla ułatwienia, jak taki mechanizm działa, weźmy przykład typowej prowincjonalnej gminy czy miasteczka. W takiej gminie jest
około 30-50 osób czynnie zaangażowanych w politykę. Raczej rzadko należą oni partii politycznych - zwykle tworzą lokalne komitety wyborcze, a czasami stowarzyszenia wyborcze. Ale tak naprawdę
nie dzieli ich przynależność partyjno-organizacyjna, lecz biografie, zależności biznesowe, znajomości towarzyskie czy też więzi rodzinne. Ci ludzie nie znikną z dnia na dzień z polityki - będą
na scenie publicznej obecni jeszcze przez wiele lat. Najwyżej kilku odpadnie, kilku dojdzie.
Ten system jest nadzwyczaj impregnowany na zmiany w wyniku wyborów. W gruncie rzeczy nie idzie o wybór między różnymi opcjami
ideowymi, bo sprawy ideologiczne są tu na trzeciorzędnym miejscu. Każde kolejne wybory powodują, że co najwyżej różne koterie dogadują się, kto tym razem stanie u steru rządów. Albo się nie
dogadują i wtedy mamy wrażenie, że "żrą się w rodzinie". To powoduje, że bardzo często opozycja nie jest opozycją ideową (czyli polityczną), ale właśnie koteryjną (dziś oni nas, ale jutro my ich).
Byłyby to kłótnie w rodzinie, którymi nie warto byłoby się martwić, gdyby nie niezwykle groźnie zjawisko rozciągania gry koterii
na coraz nowe obszary - niemal każde stanowisko w mieście czy gminie staje się przedmiotem przetargu - dyrektor szkoły, członek rady nadzorczej spółki gminnej, ba - nawet prosty urzędnik czy
nauczyciel. W sytuacji, gdy panuje bezrobocie każda funkcja to jest nie tylko stanowisko, ale to jest przywilej pracy, którym to przywilejem dysponuje aktualna władza dla kupowania zwolenników
lub... straszenia wrogów (przywileje się daje, ale i odbiera). To właśnie niszczy tkankę społeczną, oznacza, że nie ważne są kryteria kompetencji, ale lojalność i przydatność w dalszych walkach
międzykoteryjnych. Wytwarza się atmosfera służalczości, kształtują postawy "nie wychylania się" i słuchania skąd aktualnie wiatr wieje. Jest to mechanizm uniwersalny. Moje obserwacje sceny
samorządowej na Pomorzu pokazują, że żadne środowisko - od wielkich miast po najmniejsze gminy, nie jest od niego wolne. Działa ono także na wszystkich szczeblach samorządów, a jedyne różnice
polegają na zróżnicowaniu zakresu władzy i możliwości na tychże szczeblach. I właśnie dlatego jest ono tak niebezpieczne. Co więcej - nie bardzo widać sposób na zaradzenie mu. Musiałaby
nastąpić przebudowa mentalna i moralna pomorskich (ale nie tylko przecież naszych) elit politycznych. Czy są one do tego zdolne? Miałbym tu pewne obawy, choć i nadzieje nie są mi obce.
Wszystkie powyższe uwagi można oczywiście odnieść do naszego bytowskiego czy lipnickiego podwórka. Każdy może sam pokusić
się o analizę dotychczasowych zachowań władz samorządowych czy też radnych - czyje interesy mają na względzie? Jakimi wartościami się kierują? Czy w podejmowaniu decyzji nadrzędne jest
dobro całej społeczności, wspólnoty gminnej, czy może raczej interes indywidualny, interes rodzinny albo też interes jakiejś lokalnej koterii? Czy są w swoich decyzjach samorządni
i niezależni, czy może słuchają rad (zaleceń, nakazów...) jakiegoś przedsiębiorcy, urzędnika, proboszcza? Czy myślą o przyszłości gminy, zachowaniu jej walorów dla następnych pokoleń,
o możliwości rozwoju w następnych dekadach przy wykorzystaniu tychże walorów, czy kierują się interesem krótkowzrocznym i bardzo partykularnym - zarobić mam ja i moja rodzina, najlepiej
już zaraz, za chwilę, natychmiast? To nie są teoretyczne dylematy! To są pytania o decyzje podejmowane lada dzień, których skutki będziemy ponosić bardzo długo (a właściwie już zawsze,
bo efekty tych decyzji będą nieodwracalne). Warto się nad tym zastanowić i zapytać swoich radnych i włodarzy gminy - czyje interesy reprezentują i jakimi wartościami się kierują.
prof. dr hab. Cezary Obracht-Prondzyński
dyrektor Instytutu Filozofii, Socjologii i Dziennikarstwa
Uniwersytetu Gdańskiego
oraz sekretarz Instytutu Kaszubskiego
--> Komentarze na forum